No i co? Jak napisałem w przeszłym wpisu, te Czerwone Wierchy są zaczarowane dla mnie. W takich zdarzeniach bardzo pasuje takie wyrażenie — jeden raz jest wypadkiem, drugi raz jest zbieżnością, trzeci jest już przyzwyczajeniem. W moim przypadku to jest święta prawda.
Po raz trzeci znów nie wierząc w złego pecha, wschodziłem i nawet trochę wspinałem się na te trzy zaklęty szczyty. Na początek wszystko było ładnie — cieple i pochmurne. Ależ im wyżej wschodziliśmy, tym zimnej oraz wietrznej się zaczyniało być. Na grzbiecie nas czekał trochę halny wiatr i około pięciu stopni ciepła. A w dodatek k temu, jeszcze moi uwielbione chmury. Jak zwykłe, mój ciężki aparat fotograficzny nie miał możliwości coś utrwalić i bez sensu ciągnął mnie do ziemi. Moja przyjaciółka już liczyła z nadzieją, kiedy to podejście się skończy. Wszystkie ubrania były się ubrane, ale to nie uchroniło nas od szmyrgania nosem.
Tylko na ostatnim szczytu wiatr dał laskę i przestał nas torturować. Natychmiast, jak opuściliśmy szczyt, zobaczyliśmy słońce i piękny przestrzeń na Kosielińską dolinę i otaczające jej wyjątkowe skały. Też samo, jak w dwa poprzednich razy — zaklęcie działa poprawnie. Mamrotając przeklęcia, przedłużiliśmy schodić do dołu pomiędzy tłumów turistów. Jednakże wybraliśmy nowy pustynny szlak i otrzymaliśmy za to piękną nagrodę. Nie mam żadnego pojęcia, dlaczego ten szlak nie jest pełen fotografów. Unikalne grzbiety i skały, ciekawy przestrzeń, rude-czerwone łęki — wszystko cieszyło i radowało. A w końcu ścieżki nas oczekiwał koncert z jeleniego wesela. Nigdy dotąd nie słyszałem takiego ciekawego ryku. To był już nasz własny omen, oznaczający szczęśliwą wyprawę.
Dokończyliśmy tę wycieczkę pyszną kolacją z górską gęstą kwaśnicą oraz pierogami z jagnięciną. Ciepłe wspomnienia ścigają już drugi dzień. Jednym słowem — totalna satysfakcja.